LinkWithin

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...

2009-08-22

Flammkuchen dla zabieganych

Zaintrygował mnie ten placek z przypalonymi brzegami, kuzyn pizzy, tylko bez sera i pomidorów. W niektórych przepisach również bez drożdży... To taka szybka i smaczna kolacja dla leniwych bądź zapracowanych. Warto się skusić, zapewniam. Właściwie od pizzy nie musi się nawet różnić, jeśli zwykle przygotowujemy jej wersję na bardzo cienkim, kruchym spodzie. W restauracjach podaje się Flammkuchen albo z francuskiego - tarte flambée (płonąca tarta) - mocno podpalone, na desce zamiast talerza. W wersji ortodoksyjnej na cieniutko rozwałkowanym cieście rozsmarowuje się kwaśną śmietanę, soli, doprawia pieprzem placek i posypuje wiórkami cebuli oraz kawałkami wędzonego boczku. I do pieca!

Agnieszka z blogu Moja kuchnia nad Atlantykiem podała szczegółowy opis tego alzackiego specjału, przygotowała ciasto, któremu kazała leżakować, jak dobremu ciastu na pizzę. Mój placek jest szybką i bardzo prostą wersją Flammkuchen. Żadnego pietyzmu - ot, trochę cienkiego ciasta i kilka składników. Nie zawsze chce mi się też kamień nagrzewać, bo to wydłuża czas przygotowywania, więc piekę mój placek na rozgrzanej blasze w temperaturze 250 stopni. (Niższa też może być, podobno).Tak też jest pyszny!

Składniki:


2 blaty ciasta:
  • 300 g mąki
  • 180 ml wody
  • 3 łyżki oleju
  • odrobina drożdży - 2-3 g (opcjonalnie)
  • szczypta soli
Farsz I:
  • 200 g gęstej śmietany
  • 1 cebula
  • 100g boczku lub szynki
  • sól, pieprz
  • rozmaryn ( u mnie)
  • ser typu gruyere albo inny (niekoniecznie)

Farsz II
  • 200 ml śmietany
  • puszka tuńczyka w oleju
  • garść oliwek
  • cebula
  • gałązki tymianku
Z mąki, wody, oleju, odrobiny drożdży i soli zagniatam elastyczne ciasto i odstawiam je na 30 minut. W tym czasie nagrzewam piekarnik do 240 - 250 stopni. Szybko kroję cebulę w cieniutkie piórka, boczek albo szynkę w paseczki.
Ciasto dzielę na połowę i z każdego kawałka przygotowuję bardzo cienki , nieregularny placek wielkości blachy z piekarnika (prawie). Wałkuję go od razu na papierze do pieczenia. Smaruję grubo śmietaną i posypuję pozostałymi składnikami i przyprawami.
Piekę moje podpłomyki kolejno, na papierze ułożonym na rozgrzanej blasze piekarnika, około 10 - 13 minut. Cebulę i boczek można przez chwilę podsmażyć na patelni. Całość można też posypać serem albo ułożyć na śmietanie plastry surowych pomidorów. Właściwie - eksperymenty własne są wskazane... Potem już tylko chrupiemy swoje Flammkuchen, popijając białym winem.
Smacznego!

2009-08-17

Klimaty lata. Tarta z jagodami

To nieprawda, że lato się kończy... Dla mnie właśnie teraz trwa pełnia lata. Dowody:

1. Kot i miś w letnim słońcu. Miś świeżo uprany, kot cudownie wytarzany w ziemi, która wysypała się z doniczki przewróconej wiatrem. Sjesta.

2. W Puszczy Kampinoskiej - polana pełna krwawników:

3. W domu - ogórki małosolne:


4. I tarta jagodowa na deser:

Składniki na jedną dużą tartę albo kilka małych:

ciasto:
  • 210 g mąki
  • 125 g miękkiego masła
  • 100 g cukru, może być brązowy
  • 2 żółtka
krem:
  • 200 ml śmietany 18 %
  • 3 jaja
  • 100 g cukru pudru
  • wanilia albo ekstrakt waniliowy
jagody - ok 30 dkg /chyba, jagód nie może być zbyt wiele, bo krem się nie zmieści...

Rodzina czeka i oblicza czas pieczenia. Ja - włączam piekarnik i szybko zagniatam ciasto z miękkiego masła, brązowego cukru, żółtek i mąki. Wylepiam nim posmarowane masłem foremki i chowam na chwilę do zamrażalnika. Kiedy piekarnik się nagrzeje, podpiekam ciasto na złoty kolor. Tymczasem w misce mieszam śmietanę, cukier z prawdziwą wanilią i jaja. Na lekko ostudzone ciasto wysypuję jagody i zalewam je masą jajeczną. Piekę około 30 minut, do zgęstnienia masy. Smacznego lata Wam życzę!


2009-08-15

Pesto. Po prostu

Niektóre smaki przychodzą do nas późno. Pesto - jak ja się przed nim broniłam! Nigdy mi nie smakowało takie ze słoika albo podane w restauracji -  było chropowate i bez właściwego smaku bazylii. Zawsze robiłam więc swój sos - mieszankę bazylii i czosnku dodawałam do potraw, na przykład do pasty z serami czy pasty ze śmietaną. Ale tym razem, namówiona przez Siostrę, zrobiłam pesto z piniolami i serem. Dałam carski z Hajnówki, bo parmezan mi się akurat skończył. I to było to! Jaskrawozielony sos okazał się pyszny i wcale nie "chropowaty", lecz aksamitny w konsystencji. Będę robić i mrozić na zimę, na pewno. Na moim bazarku kupuję duuuże krzaczki bazylii w doniczkach, aż miło popatrzeć... I pomyśleć, ile ja bazylii miałam rok temu na rodzinnej działce, aż nie wiedziałam, co z nią zrobić... A uparłam się, że pesto nie będzie i już. Ech!
Najbardziej podoba mi się, że takim domowym pesto można urozmaicić zupę jarzynową, (powstanie elegancka z nazwy soupe au pistou) dodać je do nudnej kanapki z kurczakiem, zapiec z nim rybę (w sosie śmietanowo-serowym). Teraz już wiem: pesto jest pyszne! I bardzo łatwe!

Składniki:
  • duża doniczka bazylii (2 szklanki pokrojonych liści)
  • 2-3 ząbki czosnku
  • garść podsmażonych na suchej patelni orzeszków pinii (podobno dobrze smakują też podpieczone na patelni orzechy nerkowca)
  • garść startego na drobnej tarce parmezanu ( u mnie ser carski)
  • 1/2 szklanki oliwy
  • sól
Ja nie przejmowałam się tym razem jakimś ucieraniem w moździerzu, choć podobno tak się robi pyszne pesto, tylko wrzuciłam wszystkie składniki do malaksera i zmiksowałam.

Część pesto użyłam do zupy jarzynowej z młodą , jeszcze lekko zieloną fasolą (włoszczyzna, fasola, cebula, czosnek, ziemniaki) :

Zupa ta zyskała dzięki łyżce pesto, ale jeszcze lepsza okazała się z dodatkiem podsmażonych plastrów szyki szwarcwaldzkiej:

A większość pesto wymieszałam z ugotowanym spaghetti. Pasta z pesto:

Polecam!

2009-08-14

Ustrzelona, wyróżniona. Tartaletki z wiśniami

Tartaletki to jest to! Mam kłopot, bo naprawdę nie przepadam ostatnio za ciastami, a chciałam wykorzystać okazję i upiec ciasto z owocami sezonowymi. Miały to być wiśnie. Wybór padł na tartaletki, bo ciasto kruche lubię szczerze. Pomyślałam, że ciasto upiekę z dodatkiem migdałów, brązowego cukru i wanilii, będzie się trochę różnić od tych, które piekę zwykle. Niestety, składniki sypałam "na oko", ale proporcje były mniej więcej takie:

Składniki:

ciasto
  • 150 g mąki
  • 5 dkg mielonych migdałów
  • 3 łyżki brązowego cukru demerara
  • 1 łyżeczka ekstraktu waniliowego
  • 125 g miękkiego masła (dawałam na oko)
  • 2 żółtka
  • cukier puder do posypania tartaletek
oraz: 2 -3 garście wiśni i kilka łyżek cukru

W misce utarłam za pomocą łyżki masło z cukrem i żółtkami, dodałam mąkę i orzechy oraz ekstrakt z wanilii, zagniotłam miękkie ciasto. Gdyby ciasto wydawało się za tłuste, można dodać trochę mąki. 2/3 ciasta podzieliłam na porcje i wyłożyłam nim nasmarowane masłem foremki, pozostałe ciasto zostawiłam na kruszonkę. Tartaletki i ciasto na kruszonkę schłodziłam w lodówce. Nagrzałam piekarnik do 180 stopni i w tym czasie rozpuściłam w garnku cukier, z łyżką wody, dodałam wiśnie i chwilę poddusiłam. Kiedy piekarnik się nagrzał, podpiekłam tartaletki przez 10 minut, następnie wyjęłam je z piekarnika, nadziałam wiśniami (nie trzeba bać się soku) i posypałam kruszonką z pozostałego ciasta. Piekłam jeszcze przez 15 minut. Ciasto jest ciemne od cukru trzcinowego i bardzo smaczne. Polecam. Pasują do tych tartaletek lody waniliowe. Mniam!

Jedną tartaletkę - na próbę - wypełniłam wiśniami od razu, bez wstępnego podpiekania i upiekłam razem z innymi ... była jeszcze lepsza!

Od Kass otrzymałam wyróżnienie, z którego się bardzo cieszę:

[wyroznani.jpg]

Dziękuję, Kass! Pomyślałam też, że skorzystam z okazji i ulubione blogi wyróżnię, ale ... one już mają te wyróżnienia albo wyróżniałam je wcześniej:) Z pozostałych, które chętnie czytam, nie potrafiłam wyróżnić kilku, bo wszystkie są interesujące... Darujcie więc. Tu się zatrzymam.

Zostałam ponadto podwójnie ustrzelona - jakiś czas temu przez Polkę i ostatnio przez Tilianarę, która mnie również wyróżniła.
Zastanawiałam się, co o sobie napisać, bo mam wrażenie, że i tak bardzo wiele o sobie zdradzam w każdym poście, ale co tam! Mogę napisać jeszcze coś ;)

1. Lubię:
  • rano budzić się powoli, popijając kawę z mlekiem z dużego kubka. Szczególną przyjemność sprawia mi wypicie takiej kawy na balkonie. W towarzystwie milczącego kota;
  • po południu napić się dobrej czarnej herbaty, zaparzonej w dzbanku. Nigdy z cukrem - nie słodzę od 13 roku życia;
  • czytać (ostatnio również szwedzkie kryminały - Stiega Larssona na przykład... Jeden z tomów przetłumaczyła moja koleżanka - Paulina. Paulino - jeśli czytasz te słowa - pozdrawiam!

2. Słucham:

źle znoszę hałas, a że agresywna muzyka bywa dla mnie przede wszystkim hałasem, dlatego słucham ostatnio tego:

3-6. W dzieciństwie:
  • pasałam krowy, dla towarzystwa wprawdzie, bo robiły to wiejskie dzieci, ale byłam bardzo z tego dumna!
  • nawlekałam tytoń na specjalnie zaostrzony drut i pomagałam potem ten tytoń suszyć w suszarniach;
  • piekłam jabłka, ziemniaki i bób w popiele. Bób był pieczony w strąkach. Marzę o tym nieziemskim smaku, ale bób wszędzie sprzedają wyłuskany! Jadałam również pieczone buraki cukrowe i ciasto z nimi. Hm... bardzo specyficzny smak. Jakiś czas temu towarzystwo zostało poczęstowane takim ciastem z burakiem cukrowym i okazałam się jedyną osobą, która była w stanie to zjeść. Bez przyjemności, dodam...
  • robiłam lalki z długimi włosami, z kukurydzy pastewnej, zwanej zębem. Czy któraś z Was robiła takie lalki z kolby kukurydzianej? Jakie one miały włosy!
Oto zasady zabawy:

1. Podać linka do bloga osoby, która nas 'ustrzeliła’

2. Zacytować u siebie 'zasady' zabawy

3. Napisać sześć informacji o sobie

4. ‘Ustrzelić' następnych sześć osób

5. Uprzedzić wybrane osoby, zostawiając komentarz na ich blogu


Do zabawy zapraszam zatem: Buruuberii, Ori, Kasięc, Kass, Margot i Anię

2009-08-12

Sery, wino, fondue i garść wspomnień


Trzeba mieć swój pomysł na miasto, tym bardziej trzeba mieć jakiś pomysł na zwiedzanie kraju. Justyna i Tomek podróżowali śladami Rilkego, wybrali się na cmentarz, by odnaleźć grób Joyce'a; Tomek na różnych kartkach robił notatki do przyszłych wierszy i wcale nie reagował na nasze uwagi, że do tego najlepszy notes Moleskine... Piotr robił zdjęcia, Isabelle prowadziła i woziła nas w różne miejsca, przygotowana na wszystko, zaplanowała trasy jak prawdziwa Szwajcarka (tak o sobie mówiła) - kupiła nam nawet tanie bilety podróżne, byśmy mogli robić całodniowe wycieczki po niewielkiej Szwajcarii, jeździć pociągami, trolejbusami, kolejkami, pływać statkami spacerowymi po jeziorach. Justyna w podróży (Jezu, te szwajcarskie pociągi z mini salonikiem przy wejściu!) czytała o innych podróżach i mówiła, że to ciekawe doświadczenie móc skonfrontować sobie "Dojczland" Stasiuka z własnym doświadczeniem obcości/inności.

Ja - chciałam smakować Szwajcarię, poczuć klimat każdego z odwiedzanych kantonów, posiedzieć w knajpkach, zwiedzać kościoły i muzea. Polskie ślady właściwie sobie darowałam, choć musiałam zobaczyć słynne witraże Mehoffera we Fryburgu. Warto było! Poniżej święta Katarzyna:


Uparłam się przy sztuce XX wieku i musiałam zobaczyć obrazy Paula Klee, Kandinsky'ego i Chagalla, dlatego w Lucernie spędziliśmy kilka godzin w galerii Rosengart, a z Kunsthaus w Zurychu to mi się nie chciało wychodzić. Nie będę pisać, co czuję do dziś z tego powodu, że w Bernie nie zobaczyliśmy Centrum Paula Klee, bo był poniedziałek i wiadomo -  muzea kiedyś muszą być nieczynne. Zresztą, w Bernie byliśmy tylko kilka godzin.

Chłodziliśmy się przy fontannach - miałam wrażenie, że fontanny Zurychu i Fryburga ratują mi jeśli nie życie to przynajmniej zdrowie... Całe szczęście, że Szwajcarzy wielbią fontanny i że można pić z nich wodę, a w betonowych misach wypełnionych wodą chłodzić dłonie.

Chłodziły nas też kościoły, zwłaszcza katolickie, bo w protestanckich nie było tego przyjemnego odczucia chłodu, co wiemy z Zurychu. Ale za to jakie witraże Chagalla zdobią Fraumunster!


Ale miało być o serach i o winie. Wino skwituję uwagą, że piliśmy francuskie i szwajcarskie - i wszystkie nam smakowały - wypijane na pikniku czy w domu do kolacji. Nie ma znaczenia... Sery zaś zasługują na osobnego posta, ale co ja się będę wymądrzać, poczytajcie o serach u Bei . Uparłam się, by spróbować Belper Knolle, o której pisała Bea, ale w sklepach, w których jej szukałam, nie udało mi się kupić. Schade. Innym razem. Kupiłam za to Tête de Moine, czyli Głowę Mnicha, tyle że od razu w rozetkach, więc cała przyjemność krojenia tego sera specjalnym przyrządem odpadła. Ale jadłam i smakował!

A poza tym - codziennie (dwa razy dziennie) jedliśmy sery Gruyère i Vacherin Friborgoois (chyba ulubiony ser Izy) we Fryburgu ponadto pyszny Mont Vully, o pomarańczowo-czerwonej skórce, dlatego że ser ten moczy się w winie pinot noir. Do domu kupiłam ponadto słynny Appenzeller oraz... Tylsiter, dla porównania z naszym tylżyckim. Nie ma porównania. Więcej nie pamiętam, a to nie wszystkie, bo przecież jedliśmy jeszcze sery miękkie z pleśnią. Ech! Smakowanie serów jeszcze przede mną, na razie wszystkie mnie zachwycają, bo są po prostu dobre. Ale najchętniej jadałam Gruyère i Mont Vully.


Isabelle pożegnała nas kolacją w stylu szwajcarskim, czyli fondue. Dla miłośników sera to była prawdziwa atrakcja (trzeba było widzieć, jak łapczywie pożerali kawałki bułki lub gotowanych ziemniaków, maczane w rozpuszczonym serze), ja stanowczo wolę raclette, a fondue wybieram mięsne ;)

Iza swoje fondue robiła tak: postawiła na kuchence garnek natarty ząbkiem czosnku, wlała do niego około szklanki białego wina i zagotowała je, dodała  50 dkg startego sera (przygotowana w sklepie mieszanka gruyere'a i vacherina) i mieszała całość do rozpuszczenia sera, po czym zagęściła masę łyżką skrobi kukurydzianej (nie ziemniaczanej, bo niedobra) i mieszała aż do zagotowania, wykonując ósemki łyżką drewnianą. Doprawiła fondue zmiażdżonym czosnkiem i pieprzem. Garnek ustawiła na stole na podgrzewaczu i zaprosiła gości. Jedliśmy fondue z białym chlebem pokrojonym w kostkę lub z ugotowanymi ziemniakami. Do tego pyszne konserwowe ogórki i oliwki. Oraz białe wino. Uwaga: fondue trzeba koniecznie raz na jakiś czas zamieszać nadzianym na szpikulec chlebem, by się nie przypalało.

Patrzyłam ze zgrozą, kiedy Iza poszła przygotować drugą porcję, bo garnek nie pomieściłby kilograma sera...

2009-08-10

Tarta z kurkami i cukinią oraz kilka miejskich refleksji

Czasami trudno odnaleźć przyjemność z bycia tu i teraz. Najbardziej marzy mi się pobyt na wsi, w domu z werandą, sadem pełnym starych drzew i ogrodem, z biegającymi wokół zwierzakami. Chciałoby się rwać porzeczki prosto z krzaka, wyjść do warzywniaka po drobne cukinie i upiec tartę.

No tak, to musiałby być dość nowoczesny dom, z dobrze wyposażoną kuchnią, a jakże, nie ma to tamto ;)

Póki co, pozostaje przyjemność mieszkania w mieście:

- poranek z kotem na balkonie (kot to uwielbia i sobie przysypia na poduszce, ja popijam kawę i zerkam do gazety);

- wyprawa do księgarń w centrum (odwiedzam głównie naukowe, czasami Czułego Barbarzyńcę albo Tarabuka i siedzę tam przy kawie, leniwie przeglądając książki);

- wizyta w wydawnictwie po ostatni numer pisma, w którym właśnie mnie wydrukowali (znowu nie mogłam być na promocji numeru);

- jazda autobusem nieznanej linii w kierunku Burakowskiej (mieszkam w Warszawie już 20 lat, ale i tak nie wiedziałam, gdzie dokładnie muszę wysiąść i bardzo byłam podekscytowana nieznaną mi trasą);

- wizyta w Red Onion, gdzie mogłam buszować do woli i z otaczających mnie zewsząd snobizmów wyłowić coś dla siebie, czyli jakieś nowe talerze, kubki i miseczki... Notatnikom Moleskine tym razem darowałam (w czasach Hemingwaya nie było laptopów), książkom kucharskim i albumom wnętrzarskim też (to zadziwiające, jak jeden sklep może kształtować gusta niezdecydowanym - dobre meble, ciekawa ceramika, kuchenne gadżety, najlepsze filmy i nawet literatura piękna - książki nominowane albo nagrodzone Nagrodą Nike czy Bookera. Na koniec ulubione lody, oczywiście Haagen-Dazs. Nie masz gustu/pomysłu/inspiracji/a nawet osobowości - jest Red Onion. Wiedzą o tym na przykład aktorzy albo ich styliści. A jednak... warto);

- kupno kurek i cukinii na ulubionym straganie, gdzie jest nieco drożej, ale wszystko w najlepszym gatunku i - pieczenie wspaniałej tarty, z dodatkiem przywiezionego z Zurychu sera.

Miasto nie jest złe. Zapraszam na miejską tartę.

Składniki:

Ciasto ulubione, u mnie zwykle kruche:
  • 175g mąki (około półtorej szklanki, może być nieco więcej)
  • 2 żółtka
  • 12 dkg masła
  • szczypta soli.
Farsz:
  • 25 dkg kurek (jakieś dwie garście)
  • 2 młode cukinie
  • 1 cebula
  • 1 mały pojemnik śmietany 18%
  • 2 jaja
  • kawałek, około 10 dkg sera gruyère (appenzeller lub ementaler też może być)
  • sól morska, świeżo zmielony pieprz
  • koperek, tymianek, ew. szczypta gałki muszkatołowej
  • olej z pestek winogron albo rzepakowy + łyżka masła


Nagrzewam piekarnik do 200 stopni i szybko przygotowuję ciasto według zmodyfikowanego odrobinę przepisu Neli Rubinstein: Miękkie masło mieszam z żółtkami i solą, dodaję mąkę i zagniatam ciasto w kulę. Gotowe. Można schłodzić, ale ja wylepiam nim (bez żadnego wałkowania!) wysmarowaną masłem tortownicę i na chwilę wstawiam do lodówki, jeśli mam czas. Jeśli nie - też się uda. Ciasto nakłuwam nożem i piekę na złoto w temperaturze 200 stopni. Tym razem miałam czas i wstawiłam formę z ciastem do lodówki. Czasami przed pieczeniem smaruję surowe ciasto rozmąconym jajkiem - nie tylko pięknie błyszczy, ale jest jakby smaczniejsze i farsz go nie nasącza.

Kiedy ciasto się chłodzi i piecze, przygotowuję farsz: smażę na dużej (!) patelni piórka cebuli, dorzucam umyte kurki, po chwili dodaję pokrojoną w plastry cukinię i smażę dalej do odparowania nadmiaru wody i lekkiego przyrumienienia składników. (Jeśli patelnia jest mała, radzę podsmażać składniki partiami). W misce mieszam śmietanę, dwa jaja, starty ser, dodaję farsz z patelni i wykładam na podpieczone kruche ciasto. Piekę około 25 minut, dopóki farsz się nie zetnie. Najlepsza ciepła, lekko ostudzona. Podaję z miską sałaty albo i bez niej. To jest pyszne. Nie tylko dlatego, że ja lubię tarty.


2009-08-01

A w Szwajcarii... Odsłona druga

W Zurychu zaskoczyło mnie rześkie powietrze. Było świeżo, orzeźwiająco i łagodnie ciepło. Przez pierwsze dwa dni czułam się jak w raju. Potem było już gorąco... Rano otworzyłam okiennice w mieszkaniu Isabelle i Daniela i ujrzałam taki widok:


Piłam kawę z widokiem na Alpy... Jadłam śniadanie z widokiem na Alpy... Taaak, Zurych to świetne miejsce do życia. Łagodny, nieśpieszny rytm miasta, które jest wystarczająco duże, by wiele się działo (jest w końcu nieformalną stolicą Szwajcarii) i jednocześnie nieduże, jakby obliczone na ludzki wymiar, ze swoimi niewysokimi domami, świetną komunikacją, jeziorem i rzeką. Rano niektórzy wychodzą z ręcznikiem nad rzekę popływać sobie przed śniadaniem... Inni wylegują się w parkach albo siedzą nad wodą, bo rzeka i jezioro o niezwykle przejrzystej wodzie są integralną częścią miasta...

Lubiłam codzienne spacery nad rzeką Limmat, podziwiałam spokój siedzących na murkach mieszkańców, którzy rano pili kawę, a wieczorem - piwo lub wino, urządzali sobie pikniki albo kąpiele. Taka przyjemna letnia nuda i taka niedostępna w Warszawie codzienność... My też spacerowaliśmy wieczorem nad rzeką i nad jeziorem, a jakże, i, popijając piwo, patrzyliśmy na oświetloną wodę...

Ale wcześniej oglądaliśmy miasto z góry i urządziliśmy sobie piknik (sery, owoce, czekolada i bagietka) na Uetliberg - wzgórzu, z którego można podziwiać panoramę miasta z długim Zurichsee - Jeziorem Zuryskim. Myślę, że, za sprawą Isabelle, Szwajcaria będzie mi się odtąd kojarzyła z piknikami na wzgórzach...


Byliśmy też na przeciwległym, dużo niższym wzgórzu, na którym znajdują się budynki Uniwersytetu i słynnej Politechniki, a widok na miasto rozciągał się stamtąd taki:

Potem mogliśmy jeszcze podziwiać - między innymi - oleandry na wyludnionej w niedzielę Bahnhof-Strasse, zastawionej kolorowymi donicami:


Nie wiem czemu, ale urzekł mnie szczególnie ten motyw:

Nasz pobyt w Szwajcarii był dość intensywny, byliśmy nie tylko w niemieckojęzycznej części Szwajcarii (Zurych, Lucerna), ale i w części francuskiej (Fryburg) i włoskiej (Lugano). Każda jest naprawdę inna, co widać (hm... nie wiem, na czym to polega) choćby w kawiarniach i restauracjach. Chodzi mi o subtelne różnice dające się dostrzec w zachowaniu kelnerów, ale i samych klientów...

Wiele czasu spędziliśmy w najwygodniejszych i najcichszych pociągach Europy, w których pracują konduktorzy poligloci i kelnerzy o niezwykłym poczuciu humoru. To zaskakujące, ale stereotyp uśmiechniętego i bardzo dobrze wychowanego Szwajcara potwierdzał się na każdym kroku. Nie widziałam nigdzie nabzdyczonych ekspedientek, obrażonych podróżnych ani "mających za złe" tetryków. U nas nawet zakup gazety jest czynnością polityczną (sama się obraziłam, kiedy pani w kiosku zamiast "Wyborczej", której zabrakło, zaproponowała mi "Nasz Dziennik"), tam, czyli w Zurychu, czyta się, jak sądzę, "Neue Zurische Zeitung", a tematem, na który Szwajcarzy są wyczuleni jest raczej język i autonomia kantonu...

Niemieckojęzyczna Isabelle studiowała we Fryburgu slawistykę, a zajęcia odbywały się na zmianę - tydzień po francusku, tydzień po niemiecku... Jeśli dodamy, że w domu mówiła szwajcarskim dialektem niemieckim, w szkole używała Hochdeutsch (wysokiego, literackiego niemieckiego), uczyła się angielskiego (skutecznie), na studiach poznała rosyjski, a w Polsce nauczyła się mówić po polsku - to mamy obraz prawdziwej Szwajcarki -poliglotki ;) No dobrze, włoskiego nie zna, ale się porozumiewa...
Nie wiem, ile języków zna przeciętny, wykształcony Szwajcar, ale pewnie trzy, cztery... Beo, jak to jest?
Das ist alles...fur heute.

A w Szwajcarii...


A w Szwajcarii trwa dziś narodowe święto, do którego Szwajcarzy przygotowywali się przez cały tydzień, z każdym dniem wszędzie przybywało narodowych symboli, znalazły się nawet na jajach na twardo...
I na mlecznych bułeczkach, pieczonych z okazji tego święta:

Wszyscy Szwajcarzy zapewne wybierają się dziś na pikniki, bo to radosne letnie święto - dzień podpisania przymierza kantonów Uri, Schwyz i Nidwalden na łączce Rütli w kantonie Schwyz nad Jeziorem Czterech Kantonów w 1291 roku.

My z kolei świętujemy dziś rocznicę wybuchu powstania warszawskiego. Takie święta, jaka historia, można powiedzieć... Nie, nie będzie żadnych refleksji porównawczych, nie obawiajcie się. Nie dziś.

Pozdrawiam!